Wywiad
Maria Morzuch: Początki waszej artystycznej znajomości sięgają czasów znacznie wcześniejszych niż wspólny projekt Emotikon.
Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski: Poznaliśmy się jako studenci PWSSP (obecnie Akademii Sztuk Pięknych) w Gdańsku, kiedy walczyliśmy o powstanie pracowni intermedialnej w szkole. Brakowało wówczas takiego miejsca, odbywały się nieoficjalne spotkania w piwnicach szkoły, gdzie mieściła się pracownia prowadzona przez Witka Czerwonkę — naszego profesora projektowania plastycznego.
RR: Połączyło nas podobne myślenie na temat eksperymentu w sztuce końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Wtedy też poznaliśmy Józefa Robakowskiego, który dysponował dokumentacją artystów polskich i zagranicznych. Spotkanie z nim też miało miejsce w piwnicy. Był to rodzaj alternatywnej edukacji. Zbliżyły nas również wspólne wystąpienia artystyczne na Wyspie [Galeria Wyspa, założona w 1985 na Wyspie Spichrzów w Gdańsku — przyp. red.] i podczas wystaw niezależnych w Trójmieście.
PW: Jesteśmy związani prywatnie i artystycznie, w podobny sposób zarabiamy na życie i swoją działalność artystyczną.
RR: Poza tym Piotr jest scenografem i scenarzystą filmowym na Ukrainie i w Rosji, a ja zajmuję się scenografią teatralną, aranżowaniem przestrzennym wystaw. Jesteśmy w ruchu, w ciągłej podróży.
MM: Stąd projekt podróży?
RR: Mieszkam w pociągu i może z tego po części wziął się pomysł podróży. Chodziło nam o przestrzeń mentalną — żeby wyjechać i nabrać dystansu do rzeczywistości, ale też i do siebie.
PW: Projekt powstał z powodu naszego wspólnego poczucia obrzydzenia polskością, rzeczywistością nas otaczającą i tą, która tkwi w nas. Teraz wiem, że te zmory i tak nas dogonią, nawet jak się dobrze rozpędzimy, żeby od nich uciec.
MM: Dlaczego ruszyliście w stronę Morza Czarnego — w poszukiwaniu egzotyki czy przeciwnie, czegoś bliskiego?
PW: W naszym przypadku nie chodziło o egzotykę, tylko o najbliższą dalszą zagranicę, która jest europejska, ale ma też elementy azjatyckie, historycznie jest związana z Polską. Pojechaliśmy tam w poszukiwaniu czegoś, co istniało w nas kiedyś, a wskutek transformacji, kapitalizmu zanika, mutuje. Tracimy zdolność bezpośredniego odczuwania. Jechaliśmy więc w poszukiwaniu tego, co tracimy. Mieliśmy nadzieję, że taka podróż pozwoli nam na nowo odkryć w sobie to, co umyka, ginie, zaciera się w zastraszającym tempie — świadomość współodczuwania z poszczególnymi ludźmi, ale i ze społecznością. I może była to wyprawa po jakiś rodzaj utopii.
MM: Projekt rozpoczęliście kilkudniową podróżą do Stambułu w styczniu 2011 roku...
PW: Ta pierwsza podróż była sprawdzianem, czy rzeczywiście jesteśmy otwarci, gotowi na spotkanie z innymi ludźmi, z ich emocjami, mentalnością. Czy ich problemy poruszą nas, zainteresują?
RR: Spotkani przez nas ludzie mówili tylko po turecku, próbowaliśmy więc im pokazać, czym jesteśmy zainteresowani. Chodząc od ulicy do ulicy, trafiliśmy do dzielnicy, w której robiono buty. Weszliśmy do jednego z zakładów obuwniczych, gdzie trwała produkcja butów na dużą skalę, ale ręcznie. Komunikowaliśmy się na migi, fotografowaliśmy. Właściciel ciągle przestawiał buty, myśleliśmy, że po to, byśmy mieli lepszy kadr. Dopiero gdy po raz drugi przyjechaliśmy do Stambułu z tłumaczką, okazało się¸ że wcześniej wzięto nas za wysłanników firmy, która miałaby podrabiać buty. Wtedy Piotr szczerze odpowiedział: „A my myśleliśmy, że to wy kopiujecie”. Oni twierdzili, że wszyscy kopiują włoskie buty, bo są najlepsze na świecie.
To był bardzo ważny moment, bo musieliśmy przemyśleć odwzorowanie jako jedno z podstawowych pojęć dla naszej wyprawy. Byliśmy nastawieni na stworzenie opowieści o nas samych poprzez podróż, która buduje i pozwala zrozumieć własne otoczenie. Spotkania z ludźmi za każdym razem były grą między tym, co ukryte przed wzrokiem, a tym, co widoczne. Były również grą bez określonych reguł. Chcieliśmy opowiedzieć o ludziach i ich charakterach poprzez pracę, jaką wykonują. Wizyta u szewców stała się metaforą innych spotkań; mieszanina nieufności i życzliwości towarzyszyła nam wszędzie.
MM: Dlaczego właśnie szewcy?
PW: Zainteresowały nas buty. To symboliczny przedmiot w kulturze islamu, przed wejściem do meczetu, do domu, zostawia się buty na progu. Widok obuwia pozostawionego przed drzwiami robi niesamowite wrażenie. Rodzi to bardzo różne skojarzenia — począwszy od Oświęcimia, do stwierdzenia, że w Polsce pewnie co lepsze modele ktoś by ukradł. Poza tym wiadomo — bez butów nie ma podróży, nie ujdziesz daleko. Ale to, co sprawiło, że podjęliśmy ten temat, to podejście naszych bohaterów do pracy. Chociaż ciężka i wykonywana w trudnych warunkach, nie jest dla nich udręką, pracują, bo to przynosi im radość i utrzymanie, poza tym mają świadomość, że w ich butach chodzą ludzie na całym świecie i to ich cieszy. Nastrój, jaki panuje w tych zakładach, pokazuje, że można coś robić i nie być niewolnikiem pracy masowej, jak to się dzieje w wielkich korporacjach.
RR: Widać było, że lubią to, co robią. To są zazwyczaj przyjacielsko-rodzinne firmy. Nie ma tu anonimowego właściciela.
PW: Nie są robotami. Potrafią zachować godność i pewną dozę wolności, jak chcą, to zapalą papierosa, wypiją herbatę, porozmawiają o życiu, co się wydarzyło, jakie mają plany itd. Nikt nie zabrania im kontaktów towarzyskich w pracy, chociaż pracują na akord.
RR: W Turcji istnieje podobna tendencja jak w Polsce: działki w centrach miast są wykupywane przez deweloperów. Powstają banki, miejsca dla turystów. Nasi bohaterowie tworzą wspólnotę i boją się, że znikną z miasta i stracą pracę, ale też i swoją tożsamość.
MM: Jak wasi rozmówcy reagowali na kamerę?
RR: Ten pierwszy krótki pobyt w Turcji to był także test w kwestii rejestracji wideo i dźwięku. Jak ułożyć nasze relacje z napotkanymi ludźmi, tak by nie przeszkadzać sobie nawzajem i przekazać z pełną intensywnością sens zdarzeń?
PW: Test również na nas! Niezwykle trudno jest rozmawiać z człowiekiem i jednocześnie filmować. Prowokować do reakcji, reagować na ujawnione emocje, informacje o czyimś życiu, a jednocześnie kadrować to wszystko, zapisywać dźwięk, zadawać pytania, tłumaczyć. Ale dobrze, że robiliśmy to wszystko sami, że nie było z nami jakiegoś operatora, dźwiękowca czy redaktora, i nie przypominaliśmy ekipy kręcącej dokument. Przestalibyśmy być autentyczni, powstawałyby zupełnie inne emocje niż te, na których nam zależało.
RR: Zazwyczaj było tak: wchodziliśmy, Piotr zaczynał filmować, ja próbowałem robić zdjęcia, a oni się uśmiechali, nie mieli nic przeciwko temu. Jeżeli zostawaliśmy dłużej, przestawali nas zauważać, jakby nas i kamer nie było. Nie grali, tylko dalej wbijali gwoździe i rozmawiali, jakby nic się nie działo, czuli się zupełnie swobodnie.
MM: Same pozytywne wrażenia, nie zetknęliście się z żadną trudną, konfliktową sytuacją?
PW: Na samym końcu trafiliśmy do warsztatu, w którym był tylko właściciel, który zachowywał się inaczej niż wszyscy. Po pierwsze, zaproponował piwo, a nie herbatę. Sam popijał spod biurka białe wino. A wyznawcy islamu nie piją alkoholu. Okazało się, że jest szyitą. Byliśmy wykończeni, inicjatywę przejęła tłumaczka, rozmawiali po turecku i zaczęło się dziać coś dziwnego. Poprosiłem o tłumaczenie. Mówił, że chwilę wcześniej byliśmy u faszystów-nacjonalistów. Okazało się, że dwóch ostatnich naszych rozmówców uważa, że Turcja jest dla Turków. Wszystkich innych , którzy nie są Turkami, powinno się według nich wywieźć.
PW: To był pierwszy człowiek, który poruszył temat czystek etnicznych.
RR: Wszędzie, gdzie byliśmy, wisiał portret jednego faceta, tak jak w Polsce portret papieża. Po zwiedzeniu w Ankarze ogromnego mauzoleum Atatürka lepiej zrozumieliśmy, kim dla nich jest.
Poznaliśmy nacjonalizmy, i te związane z religią, i te z lewicowej strony. Widzieliśmy przy pracy uchodźców z Armenii, Czeczenii, Gruzji, Iranu, Iraku.
MM: Potem, w kwietniu 2011 roku, zaczęła się właściwa podróż, najpierw do Gruzji...
RR: Czuliśmy, że w Gruzji lubią i szanują Polaków. Gruzini mają do nas sentyment, ponieważ Polacy znaleźli się tam po zsyłkach. Mieli wpływ na rozwój Gruzji, można powiedzieć, technologicznie i cywilizacyjnie, jako np. inżynierowie, czy szerzej — inteligencja.
PW: Pomagali nam nieznani ludzie, spotkaliśmy się z ogromną gościnnością. Przyjaciel przyjaciela Guram, szef firmy budującej drogę wysoko w górach, namówił nas na wyjazd do Swanetii. Dał nam samochód z kierowcą, którym okazał się Gio, pracownik w firmie Gurama, kierownik budowy drogi. Potężny facet, bardzo miły i opiekuńczy, chwalił się, że może naraz zjeść 30 sztuk chinkali. To takie gruzińskie pierożki, z tym że cztery razy większe niż polskie. Czyli tak, jakby zjeść 120 pierogów z mięsem! O gruzińskim jedzeniu można by długo mówić, ale trzeba tam pojechać i samemu skosztować. Ruszyliśmy więc niebezpieczną drogą na krawędzi gór, w błocie, po kamieniach, w stronę autentycznej enklawy [Swanów — przyp. red.] wysoko w górach.
RR: Droga była wielokrotnie zasypywana przez lawiny śnieżne, błotne, kamieniste. Kiedyś osiedlali się tu uciekinierzy, dlatego miała być niedostępna. Dla nas w pewnym momencie nabrała także znaczenia metaforycznego dla całego projektu.
PW: Właściciel hotelu w górach, Estończyk, namówił podobno prezydenta Gruzji, by stworzyć tu kurort narciarski. Żeby turyści mogli dojechać, trzeba teraz zbudować drogę, po kawałku, tak aby kolejne firmy mogły zarobić. Państwo przeznaczyło na to horrendalną sumę. Każda firma buduje więc odcinek drogi. Nie ma korupcji.
RR: Powstają trasy narciarskie. Jadąc samochodem, zauważyliśmy przy drodze kapliczki, podobnie jak w Polsce. Myślałem, że to kapliczki ze świętą figurą. A to były kapliczki z butelką wódki. Tak każe tradycja, bo gdy zdarzy się lawina, to wódka może pomóc. Jeśli wypijesz, musisz uzupełnić.
RR: Region Swanetii to odrębna kultura, naród i język. Swanowie nie mówią w języku gruzińskim.
PW: Trafiliśmy tam w ostatnim momencie, kiedy autentyczność kultury tego narodu jeszcze jest zauważalna, ale zmiany już się zaczynają. Za rok będzie tam drugie Zakopane. Miejscowi idą za ciosem i przestawiają się na turystów; przy tak dużym odpływie młodych ludzi ci, którzy zostają, nie mają innego wyjścia. Paradoksalnie, ta droga prowadzi w dwie strony: spotkaliśmy w hotelu dziewczynę pracującą jako kierownik restauracji, która wróciła do Swanetii z Moskwy — to nowe skutki transformacji.
RR: Teraz wszystkie stare domy budowane z kamienia mają być remontowane z dotacji państwowej. Zatrudnili Fostera, który projektuje i nadzoruje to przedsięwzięcie.
PW: Miejscowość ma niezwykłą specyfikę architektoniczną: każdy klan miał dom z wieżą zamkową — basznią. Uciekinierzy (m.in. z terytorium Włoch), zakładali, że będą musieli się bronić. Niektórzy mieli jedną wieżę przy kamiennej chałupie, inni osiem, zależnie od statusu. W czasie rozmów z miejscowymi odkryliśmy, że wieże nigdy nie były wykorzystane do obrony przed najeźdźcami z zewnątrz, służyły jedynie w walkach między klanami. Albo jako schronienie, gdy schodziła ogromna lawina.
RR: Ciekawe jest też, jak obecnie zwraca się prywatną ziemię prawowitym właścicielom. Nie ma pisanych źródeł ,wystarczy ustna przysięga, a jeśli okaże się kłamstwem, koniec może być tragiczny.
PW: Jest jeszcze jeden obraz Swanetii. Krowy są tam wszędzie i zachowują się jak ludzie. Szwendały się wszędzie, ustawiały się w kolejkach pod zamkniętym sklepem, czekały na autobus na przystanku lub zbierały się na otwarcie pierwszego banku. Śmieszne było to, że każda krowa wiedziała, gdzie mieszka i wieczorem wracały do swoich właścicieli.
RR: Dogoniła nas rzeczywistość i wojna w Afganistanie, kiedy w hotelu zobaczyliśmy członków Gwardii Honorowej w związku z pogrzebem poległego żołnierza. Okazało się, że dużo mężczyzn z tego regionu zapisuje się do wojska dla pieniędzy. Z biedy. I dużo z nich ginie.
PW: Po dziesięciu minutach jazdy od Tbilisi zobaczyłem ruiny. Okazało się, że to granica; dotąd doszła armia rosyjska w czasie ostatniej wojny. Ta bliskość linii frontu od centrum miasta wydawała się niesamowita. Pytałem, jak się wtedy zachowywali. Wszyscy zapisywali się do armii na ochotnika. Byłem przekonany, że ja nie wziąłbym w tym udziału. Ale być może taka bezpośrednia bliskość wojny zmienia postanowienia.
MM: To nie jedyne wasze zetknięcie z wojną i armią w czasie podróży. Trafiliście też do byłej bazy okrętów podwodnych na Krymie…
PW: Chcieliśmy dotrzeć do bazy, bo ja o niej wiedziałem wcześniej. To był piąty kraj [Rosja] w naszej podróży, którego już nie ma, bo teraz tam jest Ukraina. Była to podróż w czasie — także w czasie życia człowieka.
I znowu niezawodna była pomoc znajomego znajomych: Siergiej Tyrsa, producent filmowy z Bałakławy, przesiedział przy telefonie w kuchni (bo w pokoju obok spała córeczka) cały wieczór, obdzwaniając znajomych w poszukiwaniu żyjącego byłego żołnierza z bazy. I znalazł!
Gdy przyjechaliśmy do starszego pana, trudno było go wyciągnąć do tej bazy. Ledwo chodził, bo cierpi na reumatyzm, gdyż całe życie spędził pod ziemią. Po kilku godzinach rozmowy poprosiłem, żeby znalazł kogoś w zastępstwie, ale ostatecznie zgodził się z nami pojechać.
Okazało się że nasz rozmówca nie chciał jechać, ponieważ przysiągł sobie, że się nie pojawi w bazie, dopóki wisi tam portret zdrajcy traktowanego jak bohatera. W 1991 roku pewien oficer marynarki próbował uprowadzić łódź podwodną i oddać ją ukraińskiej armii. Dla Ukraińców jest obecnie bohaterem, a dla naszego rozmówcy zwykłym zdrajcą. Na miejscu okazało się, że zdjęcia zdrajcy tamtego ustroju już nie ma. I dziękował nam.
MM: Na Ukrainie spotkaliście także imama Sabriego Sulejmanowa. Zaskoczyło mnie tak bliskie wejście w krąg muzułman...
PW: Sądziłem , że to będzie niemożliwe. I pewnie nie udałoby się bez pomocy przyjaciół Tatarów, Ahtema i Elmara. Okazało się, że imam Sabri jest zainteresowany spotkaniem, chce pokazać inny wizerunek muzułman od tego znanego z mediów, gdzie przedstawia się ich jako terrorystów. A oni nie są agresywni.
RR: Ten człowiek, imam, był przepełniony miłością i przedstawił nam obraz islamu nie wojującego, ale wątpiącego, opartego na rozmowie i poszukiwaniu, a nie na wrogości i poczuciu nieomylności, choć czy to w ogóle możliwe w jakiejkolwiek religii? Chyba nie...
RR: Każda religia ma swoje doktryny, często nie są one zgodne z czyimś pojęciem wolności i równości, ale z tego powodu nie powinny być wykorzystane przeciwko drugiemu człowiekowi. Z drugiej strony, ilu ludzi zamordowano w imię demokracji — o tym chciał nam powiedzieć imam.
PW: Po godzinie modlitwy okazało się, że jest to religia przeniknięta poczuciem wspólnoty. Wszyscy nawzajem obejmują się jak kumple na ulicy lub bracia, jak czarni w swoich dzielnicach. I ma się trochę wrażenie, że są bliscy wspólnocie paragangsterskiej — takiej poza prawem. Zwrot „brat” w ich ustach nie oznacza kogoś z rodziny. To brat, którego sobie wybrałeś, a jak będzie jakaś zadyma, to na pewno ci pomoże.
Obraz tej wspólnej siły wydaje się dość szokujący, ale płynie ona z wewnętrznego przekonania każdego z osobna. Kiedy siedziałem godzinę wpatrzony w oczy imama podczas rozmowy, byłem już bliski wyznania: „tak, chcę zostać muzułmaninem!”. To by dopiero była emocjonująca historia: Rumas i Wyrzykowski przeszli na islam!
MM: A jak trafiliście do romskiej wioski i do Elvisa Rromano?
RR: Kiedyś Paweł Jarodzki we Wrocławiu wspomniał, że ma znajomego antropologa w Rumunii, badającego kulturę romską. Ten badacz był właśnie za granicą i podał nam nazwisko swojego kolegi. Wylądowaliśmy w środku nocy na małym lotnisku i przeszukano nas, bo wiadomo, lecieliśmy z Turcji. Ktoś po nas przyjechał i po dziwnej podróży małym samochodem w ciemnościach, dojechaliśmy do zagrody i z małego domeczku wychodzi ktoś z latarką prosto w światła reflektorów.
PW: Krzyknąłem: „Patrz, to Elvis! K...!
RR: Weszliśmy do pomieszczenia, które przypominało świątynię Elvisa Presleya — zdjęcia i płyty, gitary… Zamieszkaliśmy u niego w kuchni. A nasz bohater jako jedyny nauczyciel w wiosce cieszy się estymą. Śpiewa i interpretuje piosenki Presleya po romsku, w darze dla innych Romów .
PW: Elvis Rromano wspomniał , że stamtąd, gdzie byliśmy, z Gruzji, wywodzi się przeklęte słowo Cyganie, pochodzi od słowa: atiganos. Nasza podróż zatoczyła kolejne koło.
MM: W tych filmach z kilku krajów nie ma żadnych kobiet.
PW: Nie ma kobiety jako głównej bohaterki, ale w czasie realizacji pomagały nam kobiety. Wydaje się, że to wynika ze specyfiki tych krajów – jak Elvis powiedział: kobieta nie powinna nalewać. W Bachczysaraju Aisze pomagała nam nawiązać kontakt z imamem. W Gruzji też spotkaliśmy dużo kobiet w domach, które odwiedziliśmy, np. pani Goszteliani. Pełnią tam rolę pań domu, rządzą, decydują, są głową rodziny.
RR: Kiedy filmowaliśmy kobiety w Turcji na ulicy, one same starały się zniknąć z kadru, a zupełnie obcy mężczyźni na ulicy dawali nam do zrozumienia, że mamy przestać. Jeśli więc kobiety pojawiały się, to jedynie w trzecim planie.
MM: Jak wybraliście materiał filmowy na wystawę z całego powstałego w czasie tej niezwykle intensywnej podróży?
RR: Trzeba było posłużyć się dobrą metodą rzeźbiarską – najlepszą jest metoda odejmowania. Dlatego też żaden z filmów nie jest długi.
PW: Założyliśmy, że jeden film nie może być dłuższy niż 14–15 minut, żeby widza na wystawie nie zanudzić. Ja sam nie mogę dłużej wysiedzieć, oglądając cudze realizacje wideo.
RR: Musieliśmy pokazać tylko fragment rzeczywistości, tej, do której udało nam się dotrzeć. Jak ukazać życie codzienne, zmieniające się, kiedy wkracza do niego obcy, którym jesteśmy my sami? Jak ukazać unikalność tego życia, kiedy każdy jego element ukazuje pozornie tylko dobrze znane oblicze? Jak potraktować ten materiał jako swego rodzaju wzór, który reprodukujemy? Znów wracamy do wątku szewców-kopistów...
Symboliczne dla całego projektu było też miejsce, w którym montowaliśmy materiał. Pracowaliśmy nad filmami w starej synagodze w Gdańsku-Wrzeszczu. Odwiedzający nas w naszej tymczasowej pracowni rabin, gdy na ekranie zobaczył imama, powiedział: „No, pięknie, piątą kolumnę mi tu zakładacie”, po czym następnego dnia pojawił się znów z chałką i śledziami.
MM: Czy podróż spełniła wasze oczekiwania?
PW: Tematem podróży była transformacja ustrojowa i chcieliśmy z odległości analizować zmiany w naszym życiu. Ostatnio prześledziłem drogę, jaką pokonał statek, który stał się materiałem w moim filmie Beta Nassau. Okazało się, że w wyniku kolejnych sprzedaży znalazł się on na Wschodzie. Pokonał drogę, jaką musi przebyć we współczesnym świecie abstrakcyjnie pojęta praca fizyczna. To szczególnie widoczne w Gdańsku, gdzie symbol walki człowieka pracy — stocznia — powoli znika na naszych oczach
Chodziło też o ryzyko artystyczne, ale i osobiste: czy damy radę? To miało dla mnie znaczenie. Podróż z założenia była bez scenariusza i bez planu, otwieraliśmy się na to, co nam przyniesie los. Z dnia na dzień decydowaliśmy, gdzie jedziemy, z kim rozmawiamy, na czym się skupiamy.
Mogło być tak, że nic ciekawego by z tego nie wynikło. W środku Turcji, w drodze z Gruzji do Stambułu, pokłóciłem się z Rumasem. Okazało się, że mamy odmienne podejście do życia, inaczej postrzegamy rzeczywistość, czego innego oczekujemy. Strasznie mnie wkurzało, że on nie potrafił się zrelaksować, bawić się tym projektem. Był taki moment, że myśleliśmy o dalszej wyprawie jako o dwóch oddzielnych historiach. Ale jakoś się dogadaliśmy w lobby przypadkowo wynajętego hoteliku w mieście Samsun.
RR: Mnie interesowało mnie analizowanie, interpretowanie zmian, które wcześniej zaszły w Polsce. W sztuce polskiej jest niewiele prac podejmujących ten temat. Dlatego wybraliśmy się w miejsca, w których cały czas kultywuje się wartość pracy fizycznej. Chodziło więc między innymi o podkreślenie pustki powstałej w polskiej przestrzeni publicznej w wyniku przemieszczeń kapitału. W pewnym sensie projekt ten kontynuuje więc linię widoczną w mojej twórczości, na przykład w projekcie Alokacja.
Zdecydowaliśmy się jechać bez żadnego planu, zdaliśmy się na los. W moim przypadku chwile, gdy mogę zajmować się tylko pracą, to chwile szczęścia i radości, wyjątkowe i rzadkie, ale też trudne, dlatego wymagają poświęcenia, skupienia się na temacie. Tym bardziej, że czas nas gonił i fundusze wciąż się kurczyły, w tej sferze nie byliśmy wolni. Ważne, że w końcu jakoś się dogadaliśmy i udało nam się skończyć to, co sobie wyobraziliśmy — w większym lub mniejszym stopniu.
Zdarzyło nam się spotkanie z tym, co kiedyś w Polsce było, a czego teraz już nie ma — chodzi o ten zbitek różnych tożsamości: religijnej, kulturowej itd. Ważne były nasze intencje i intuicje, one potwierdziły się w czasie podróży.
PW: Dziwne, ale po powrocie do Polski cały czas powracała opowieść Elvisa o Romach przeczuwających jak konie kataklizmy i koniecznej ucieczce — pytanie tylko, dokąd?
Rozmawiała Maria Morzuch
Robert Rumas i Piotr Wyrzykowski: Poznaliśmy się jako studenci PWSSP (obecnie Akademii Sztuk Pięknych) w Gdańsku, kiedy walczyliśmy o powstanie pracowni intermedialnej w szkole. Brakowało wówczas takiego miejsca, odbywały się nieoficjalne spotkania w piwnicach szkoły, gdzie mieściła się pracownia prowadzona przez Witka Czerwonkę — naszego profesora projektowania plastycznego.
RR: Połączyło nas podobne myślenie na temat eksperymentu w sztuce końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Wtedy też poznaliśmy Józefa Robakowskiego, który dysponował dokumentacją artystów polskich i zagranicznych. Spotkanie z nim też miało miejsce w piwnicy. Był to rodzaj alternatywnej edukacji. Zbliżyły nas również wspólne wystąpienia artystyczne na Wyspie [Galeria Wyspa, założona w 1985 na Wyspie Spichrzów w Gdańsku — przyp. red.] i podczas wystaw niezależnych w Trójmieście.
PW: Jesteśmy związani prywatnie i artystycznie, w podobny sposób zarabiamy na życie i swoją działalność artystyczną.
RR: Poza tym Piotr jest scenografem i scenarzystą filmowym na Ukrainie i w Rosji, a ja zajmuję się scenografią teatralną, aranżowaniem przestrzennym wystaw. Jesteśmy w ruchu, w ciągłej podróży.
MM: Stąd projekt podróży?
RR: Mieszkam w pociągu i może z tego po części wziął się pomysł podróży. Chodziło nam o przestrzeń mentalną — żeby wyjechać i nabrać dystansu do rzeczywistości, ale też i do siebie.
PW: Projekt powstał z powodu naszego wspólnego poczucia obrzydzenia polskością, rzeczywistością nas otaczającą i tą, która tkwi w nas. Teraz wiem, że te zmory i tak nas dogonią, nawet jak się dobrze rozpędzimy, żeby od nich uciec.
MM: Dlaczego ruszyliście w stronę Morza Czarnego — w poszukiwaniu egzotyki czy przeciwnie, czegoś bliskiego?
PW: W naszym przypadku nie chodziło o egzotykę, tylko o najbliższą dalszą zagranicę, która jest europejska, ale ma też elementy azjatyckie, historycznie jest związana z Polską. Pojechaliśmy tam w poszukiwaniu czegoś, co istniało w nas kiedyś, a wskutek transformacji, kapitalizmu zanika, mutuje. Tracimy zdolność bezpośredniego odczuwania. Jechaliśmy więc w poszukiwaniu tego, co tracimy. Mieliśmy nadzieję, że taka podróż pozwoli nam na nowo odkryć w sobie to, co umyka, ginie, zaciera się w zastraszającym tempie — świadomość współodczuwania z poszczególnymi ludźmi, ale i ze społecznością. I może była to wyprawa po jakiś rodzaj utopii.
MM: Projekt rozpoczęliście kilkudniową podróżą do Stambułu w styczniu 2011 roku...
PW: Ta pierwsza podróż była sprawdzianem, czy rzeczywiście jesteśmy otwarci, gotowi na spotkanie z innymi ludźmi, z ich emocjami, mentalnością. Czy ich problemy poruszą nas, zainteresują?
RR: Spotkani przez nas ludzie mówili tylko po turecku, próbowaliśmy więc im pokazać, czym jesteśmy zainteresowani. Chodząc od ulicy do ulicy, trafiliśmy do dzielnicy, w której robiono buty. Weszliśmy do jednego z zakładów obuwniczych, gdzie trwała produkcja butów na dużą skalę, ale ręcznie. Komunikowaliśmy się na migi, fotografowaliśmy. Właściciel ciągle przestawiał buty, myśleliśmy, że po to, byśmy mieli lepszy kadr. Dopiero gdy po raz drugi przyjechaliśmy do Stambułu z tłumaczką, okazało się¸ że wcześniej wzięto nas za wysłanników firmy, która miałaby podrabiać buty. Wtedy Piotr szczerze odpowiedział: „A my myśleliśmy, że to wy kopiujecie”. Oni twierdzili, że wszyscy kopiują włoskie buty, bo są najlepsze na świecie.
To był bardzo ważny moment, bo musieliśmy przemyśleć odwzorowanie jako jedno z podstawowych pojęć dla naszej wyprawy. Byliśmy nastawieni na stworzenie opowieści o nas samych poprzez podróż, która buduje i pozwala zrozumieć własne otoczenie. Spotkania z ludźmi za każdym razem były grą między tym, co ukryte przed wzrokiem, a tym, co widoczne. Były również grą bez określonych reguł. Chcieliśmy opowiedzieć o ludziach i ich charakterach poprzez pracę, jaką wykonują. Wizyta u szewców stała się metaforą innych spotkań; mieszanina nieufności i życzliwości towarzyszyła nam wszędzie.
MM: Dlaczego właśnie szewcy?
PW: Zainteresowały nas buty. To symboliczny przedmiot w kulturze islamu, przed wejściem do meczetu, do domu, zostawia się buty na progu. Widok obuwia pozostawionego przed drzwiami robi niesamowite wrażenie. Rodzi to bardzo różne skojarzenia — począwszy od Oświęcimia, do stwierdzenia, że w Polsce pewnie co lepsze modele ktoś by ukradł. Poza tym wiadomo — bez butów nie ma podróży, nie ujdziesz daleko. Ale to, co sprawiło, że podjęliśmy ten temat, to podejście naszych bohaterów do pracy. Chociaż ciężka i wykonywana w trudnych warunkach, nie jest dla nich udręką, pracują, bo to przynosi im radość i utrzymanie, poza tym mają świadomość, że w ich butach chodzą ludzie na całym świecie i to ich cieszy. Nastrój, jaki panuje w tych zakładach, pokazuje, że można coś robić i nie być niewolnikiem pracy masowej, jak to się dzieje w wielkich korporacjach.
RR: Widać było, że lubią to, co robią. To są zazwyczaj przyjacielsko-rodzinne firmy. Nie ma tu anonimowego właściciela.
PW: Nie są robotami. Potrafią zachować godność i pewną dozę wolności, jak chcą, to zapalą papierosa, wypiją herbatę, porozmawiają o życiu, co się wydarzyło, jakie mają plany itd. Nikt nie zabrania im kontaktów towarzyskich w pracy, chociaż pracują na akord.
RR: W Turcji istnieje podobna tendencja jak w Polsce: działki w centrach miast są wykupywane przez deweloperów. Powstają banki, miejsca dla turystów. Nasi bohaterowie tworzą wspólnotę i boją się, że znikną z miasta i stracą pracę, ale też i swoją tożsamość.
MM: Jak wasi rozmówcy reagowali na kamerę?
RR: Ten pierwszy krótki pobyt w Turcji to był także test w kwestii rejestracji wideo i dźwięku. Jak ułożyć nasze relacje z napotkanymi ludźmi, tak by nie przeszkadzać sobie nawzajem i przekazać z pełną intensywnością sens zdarzeń?
PW: Test również na nas! Niezwykle trudno jest rozmawiać z człowiekiem i jednocześnie filmować. Prowokować do reakcji, reagować na ujawnione emocje, informacje o czyimś życiu, a jednocześnie kadrować to wszystko, zapisywać dźwięk, zadawać pytania, tłumaczyć. Ale dobrze, że robiliśmy to wszystko sami, że nie było z nami jakiegoś operatora, dźwiękowca czy redaktora, i nie przypominaliśmy ekipy kręcącej dokument. Przestalibyśmy być autentyczni, powstawałyby zupełnie inne emocje niż te, na których nam zależało.
RR: Zazwyczaj było tak: wchodziliśmy, Piotr zaczynał filmować, ja próbowałem robić zdjęcia, a oni się uśmiechali, nie mieli nic przeciwko temu. Jeżeli zostawaliśmy dłużej, przestawali nas zauważać, jakby nas i kamer nie było. Nie grali, tylko dalej wbijali gwoździe i rozmawiali, jakby nic się nie działo, czuli się zupełnie swobodnie.
MM: Same pozytywne wrażenia, nie zetknęliście się z żadną trudną, konfliktową sytuacją?
PW: Na samym końcu trafiliśmy do warsztatu, w którym był tylko właściciel, który zachowywał się inaczej niż wszyscy. Po pierwsze, zaproponował piwo, a nie herbatę. Sam popijał spod biurka białe wino. A wyznawcy islamu nie piją alkoholu. Okazało się, że jest szyitą. Byliśmy wykończeni, inicjatywę przejęła tłumaczka, rozmawiali po turecku i zaczęło się dziać coś dziwnego. Poprosiłem o tłumaczenie. Mówił, że chwilę wcześniej byliśmy u faszystów-nacjonalistów. Okazało się, że dwóch ostatnich naszych rozmówców uważa, że Turcja jest dla Turków. Wszystkich innych , którzy nie są Turkami, powinno się według nich wywieźć.
PW: To był pierwszy człowiek, który poruszył temat czystek etnicznych.
RR: Wszędzie, gdzie byliśmy, wisiał portret jednego faceta, tak jak w Polsce portret papieża. Po zwiedzeniu w Ankarze ogromnego mauzoleum Atatürka lepiej zrozumieliśmy, kim dla nich jest.
Poznaliśmy nacjonalizmy, i te związane z religią, i te z lewicowej strony. Widzieliśmy przy pracy uchodźców z Armenii, Czeczenii, Gruzji, Iranu, Iraku.
MM: Potem, w kwietniu 2011 roku, zaczęła się właściwa podróż, najpierw do Gruzji...
RR: Czuliśmy, że w Gruzji lubią i szanują Polaków. Gruzini mają do nas sentyment, ponieważ Polacy znaleźli się tam po zsyłkach. Mieli wpływ na rozwój Gruzji, można powiedzieć, technologicznie i cywilizacyjnie, jako np. inżynierowie, czy szerzej — inteligencja.
PW: Pomagali nam nieznani ludzie, spotkaliśmy się z ogromną gościnnością. Przyjaciel przyjaciela Guram, szef firmy budującej drogę wysoko w górach, namówił nas na wyjazd do Swanetii. Dał nam samochód z kierowcą, którym okazał się Gio, pracownik w firmie Gurama, kierownik budowy drogi. Potężny facet, bardzo miły i opiekuńczy, chwalił się, że może naraz zjeść 30 sztuk chinkali. To takie gruzińskie pierożki, z tym że cztery razy większe niż polskie. Czyli tak, jakby zjeść 120 pierogów z mięsem! O gruzińskim jedzeniu można by długo mówić, ale trzeba tam pojechać i samemu skosztować. Ruszyliśmy więc niebezpieczną drogą na krawędzi gór, w błocie, po kamieniach, w stronę autentycznej enklawy [Swanów — przyp. red.] wysoko w górach.
RR: Droga była wielokrotnie zasypywana przez lawiny śnieżne, błotne, kamieniste. Kiedyś osiedlali się tu uciekinierzy, dlatego miała być niedostępna. Dla nas w pewnym momencie nabrała także znaczenia metaforycznego dla całego projektu.
PW: Właściciel hotelu w górach, Estończyk, namówił podobno prezydenta Gruzji, by stworzyć tu kurort narciarski. Żeby turyści mogli dojechać, trzeba teraz zbudować drogę, po kawałku, tak aby kolejne firmy mogły zarobić. Państwo przeznaczyło na to horrendalną sumę. Każda firma buduje więc odcinek drogi. Nie ma korupcji.
RR: Powstają trasy narciarskie. Jadąc samochodem, zauważyliśmy przy drodze kapliczki, podobnie jak w Polsce. Myślałem, że to kapliczki ze świętą figurą. A to były kapliczki z butelką wódki. Tak każe tradycja, bo gdy zdarzy się lawina, to wódka może pomóc. Jeśli wypijesz, musisz uzupełnić.
RR: Region Swanetii to odrębna kultura, naród i język. Swanowie nie mówią w języku gruzińskim.
PW: Trafiliśmy tam w ostatnim momencie, kiedy autentyczność kultury tego narodu jeszcze jest zauważalna, ale zmiany już się zaczynają. Za rok będzie tam drugie Zakopane. Miejscowi idą za ciosem i przestawiają się na turystów; przy tak dużym odpływie młodych ludzi ci, którzy zostają, nie mają innego wyjścia. Paradoksalnie, ta droga prowadzi w dwie strony: spotkaliśmy w hotelu dziewczynę pracującą jako kierownik restauracji, która wróciła do Swanetii z Moskwy — to nowe skutki transformacji.
RR: Teraz wszystkie stare domy budowane z kamienia mają być remontowane z dotacji państwowej. Zatrudnili Fostera, który projektuje i nadzoruje to przedsięwzięcie.
PW: Miejscowość ma niezwykłą specyfikę architektoniczną: każdy klan miał dom z wieżą zamkową — basznią. Uciekinierzy (m.in. z terytorium Włoch), zakładali, że będą musieli się bronić. Niektórzy mieli jedną wieżę przy kamiennej chałupie, inni osiem, zależnie od statusu. W czasie rozmów z miejscowymi odkryliśmy, że wieże nigdy nie były wykorzystane do obrony przed najeźdźcami z zewnątrz, służyły jedynie w walkach między klanami. Albo jako schronienie, gdy schodziła ogromna lawina.
RR: Ciekawe jest też, jak obecnie zwraca się prywatną ziemię prawowitym właścicielom. Nie ma pisanych źródeł ,wystarczy ustna przysięga, a jeśli okaże się kłamstwem, koniec może być tragiczny.
PW: Jest jeszcze jeden obraz Swanetii. Krowy są tam wszędzie i zachowują się jak ludzie. Szwendały się wszędzie, ustawiały się w kolejkach pod zamkniętym sklepem, czekały na autobus na przystanku lub zbierały się na otwarcie pierwszego banku. Śmieszne było to, że każda krowa wiedziała, gdzie mieszka i wieczorem wracały do swoich właścicieli.
RR: Dogoniła nas rzeczywistość i wojna w Afganistanie, kiedy w hotelu zobaczyliśmy członków Gwardii Honorowej w związku z pogrzebem poległego żołnierza. Okazało się, że dużo mężczyzn z tego regionu zapisuje się do wojska dla pieniędzy. Z biedy. I dużo z nich ginie.
PW: Po dziesięciu minutach jazdy od Tbilisi zobaczyłem ruiny. Okazało się, że to granica; dotąd doszła armia rosyjska w czasie ostatniej wojny. Ta bliskość linii frontu od centrum miasta wydawała się niesamowita. Pytałem, jak się wtedy zachowywali. Wszyscy zapisywali się do armii na ochotnika. Byłem przekonany, że ja nie wziąłbym w tym udziału. Ale być może taka bezpośrednia bliskość wojny zmienia postanowienia.
MM: To nie jedyne wasze zetknięcie z wojną i armią w czasie podróży. Trafiliście też do byłej bazy okrętów podwodnych na Krymie…
PW: Chcieliśmy dotrzeć do bazy, bo ja o niej wiedziałem wcześniej. To był piąty kraj [Rosja] w naszej podróży, którego już nie ma, bo teraz tam jest Ukraina. Była to podróż w czasie — także w czasie życia człowieka.
I znowu niezawodna była pomoc znajomego znajomych: Siergiej Tyrsa, producent filmowy z Bałakławy, przesiedział przy telefonie w kuchni (bo w pokoju obok spała córeczka) cały wieczór, obdzwaniając znajomych w poszukiwaniu żyjącego byłego żołnierza z bazy. I znalazł!
Gdy przyjechaliśmy do starszego pana, trudno było go wyciągnąć do tej bazy. Ledwo chodził, bo cierpi na reumatyzm, gdyż całe życie spędził pod ziemią. Po kilku godzinach rozmowy poprosiłem, żeby znalazł kogoś w zastępstwie, ale ostatecznie zgodził się z nami pojechać.
Okazało się że nasz rozmówca nie chciał jechać, ponieważ przysiągł sobie, że się nie pojawi w bazie, dopóki wisi tam portret zdrajcy traktowanego jak bohatera. W 1991 roku pewien oficer marynarki próbował uprowadzić łódź podwodną i oddać ją ukraińskiej armii. Dla Ukraińców jest obecnie bohaterem, a dla naszego rozmówcy zwykłym zdrajcą. Na miejscu okazało się, że zdjęcia zdrajcy tamtego ustroju już nie ma. I dziękował nam.
MM: Na Ukrainie spotkaliście także imama Sabriego Sulejmanowa. Zaskoczyło mnie tak bliskie wejście w krąg muzułman...
PW: Sądziłem , że to będzie niemożliwe. I pewnie nie udałoby się bez pomocy przyjaciół Tatarów, Ahtema i Elmara. Okazało się, że imam Sabri jest zainteresowany spotkaniem, chce pokazać inny wizerunek muzułman od tego znanego z mediów, gdzie przedstawia się ich jako terrorystów. A oni nie są agresywni.
RR: Ten człowiek, imam, był przepełniony miłością i przedstawił nam obraz islamu nie wojującego, ale wątpiącego, opartego na rozmowie i poszukiwaniu, a nie na wrogości i poczuciu nieomylności, choć czy to w ogóle możliwe w jakiejkolwiek religii? Chyba nie...
RR: Każda religia ma swoje doktryny, często nie są one zgodne z czyimś pojęciem wolności i równości, ale z tego powodu nie powinny być wykorzystane przeciwko drugiemu człowiekowi. Z drugiej strony, ilu ludzi zamordowano w imię demokracji — o tym chciał nam powiedzieć imam.
PW: Po godzinie modlitwy okazało się, że jest to religia przeniknięta poczuciem wspólnoty. Wszyscy nawzajem obejmują się jak kumple na ulicy lub bracia, jak czarni w swoich dzielnicach. I ma się trochę wrażenie, że są bliscy wspólnocie paragangsterskiej — takiej poza prawem. Zwrot „brat” w ich ustach nie oznacza kogoś z rodziny. To brat, którego sobie wybrałeś, a jak będzie jakaś zadyma, to na pewno ci pomoże.
Obraz tej wspólnej siły wydaje się dość szokujący, ale płynie ona z wewnętrznego przekonania każdego z osobna. Kiedy siedziałem godzinę wpatrzony w oczy imama podczas rozmowy, byłem już bliski wyznania: „tak, chcę zostać muzułmaninem!”. To by dopiero była emocjonująca historia: Rumas i Wyrzykowski przeszli na islam!
MM: A jak trafiliście do romskiej wioski i do Elvisa Rromano?
RR: Kiedyś Paweł Jarodzki we Wrocławiu wspomniał, że ma znajomego antropologa w Rumunii, badającego kulturę romską. Ten badacz był właśnie za granicą i podał nam nazwisko swojego kolegi. Wylądowaliśmy w środku nocy na małym lotnisku i przeszukano nas, bo wiadomo, lecieliśmy z Turcji. Ktoś po nas przyjechał i po dziwnej podróży małym samochodem w ciemnościach, dojechaliśmy do zagrody i z małego domeczku wychodzi ktoś z latarką prosto w światła reflektorów.
PW: Krzyknąłem: „Patrz, to Elvis! K...!
RR: Weszliśmy do pomieszczenia, które przypominało świątynię Elvisa Presleya — zdjęcia i płyty, gitary… Zamieszkaliśmy u niego w kuchni. A nasz bohater jako jedyny nauczyciel w wiosce cieszy się estymą. Śpiewa i interpretuje piosenki Presleya po romsku, w darze dla innych Romów .
PW: Elvis Rromano wspomniał , że stamtąd, gdzie byliśmy, z Gruzji, wywodzi się przeklęte słowo Cyganie, pochodzi od słowa: atiganos. Nasza podróż zatoczyła kolejne koło.
MM: W tych filmach z kilku krajów nie ma żadnych kobiet.
PW: Nie ma kobiety jako głównej bohaterki, ale w czasie realizacji pomagały nam kobiety. Wydaje się, że to wynika ze specyfiki tych krajów – jak Elvis powiedział: kobieta nie powinna nalewać. W Bachczysaraju Aisze pomagała nam nawiązać kontakt z imamem. W Gruzji też spotkaliśmy dużo kobiet w domach, które odwiedziliśmy, np. pani Goszteliani. Pełnią tam rolę pań domu, rządzą, decydują, są głową rodziny.
RR: Kiedy filmowaliśmy kobiety w Turcji na ulicy, one same starały się zniknąć z kadru, a zupełnie obcy mężczyźni na ulicy dawali nam do zrozumienia, że mamy przestać. Jeśli więc kobiety pojawiały się, to jedynie w trzecim planie.
MM: Jak wybraliście materiał filmowy na wystawę z całego powstałego w czasie tej niezwykle intensywnej podróży?
RR: Trzeba było posłużyć się dobrą metodą rzeźbiarską – najlepszą jest metoda odejmowania. Dlatego też żaden z filmów nie jest długi.
PW: Założyliśmy, że jeden film nie może być dłuższy niż 14–15 minut, żeby widza na wystawie nie zanudzić. Ja sam nie mogę dłużej wysiedzieć, oglądając cudze realizacje wideo.
RR: Musieliśmy pokazać tylko fragment rzeczywistości, tej, do której udało nam się dotrzeć. Jak ukazać życie codzienne, zmieniające się, kiedy wkracza do niego obcy, którym jesteśmy my sami? Jak ukazać unikalność tego życia, kiedy każdy jego element ukazuje pozornie tylko dobrze znane oblicze? Jak potraktować ten materiał jako swego rodzaju wzór, który reprodukujemy? Znów wracamy do wątku szewców-kopistów...
Symboliczne dla całego projektu było też miejsce, w którym montowaliśmy materiał. Pracowaliśmy nad filmami w starej synagodze w Gdańsku-Wrzeszczu. Odwiedzający nas w naszej tymczasowej pracowni rabin, gdy na ekranie zobaczył imama, powiedział: „No, pięknie, piątą kolumnę mi tu zakładacie”, po czym następnego dnia pojawił się znów z chałką i śledziami.
MM: Czy podróż spełniła wasze oczekiwania?
PW: Tematem podróży była transformacja ustrojowa i chcieliśmy z odległości analizować zmiany w naszym życiu. Ostatnio prześledziłem drogę, jaką pokonał statek, który stał się materiałem w moim filmie Beta Nassau. Okazało się, że w wyniku kolejnych sprzedaży znalazł się on na Wschodzie. Pokonał drogę, jaką musi przebyć we współczesnym świecie abstrakcyjnie pojęta praca fizyczna. To szczególnie widoczne w Gdańsku, gdzie symbol walki człowieka pracy — stocznia — powoli znika na naszych oczach
Chodziło też o ryzyko artystyczne, ale i osobiste: czy damy radę? To miało dla mnie znaczenie. Podróż z założenia była bez scenariusza i bez planu, otwieraliśmy się na to, co nam przyniesie los. Z dnia na dzień decydowaliśmy, gdzie jedziemy, z kim rozmawiamy, na czym się skupiamy.
Mogło być tak, że nic ciekawego by z tego nie wynikło. W środku Turcji, w drodze z Gruzji do Stambułu, pokłóciłem się z Rumasem. Okazało się, że mamy odmienne podejście do życia, inaczej postrzegamy rzeczywistość, czego innego oczekujemy. Strasznie mnie wkurzało, że on nie potrafił się zrelaksować, bawić się tym projektem. Był taki moment, że myśleliśmy o dalszej wyprawie jako o dwóch oddzielnych historiach. Ale jakoś się dogadaliśmy w lobby przypadkowo wynajętego hoteliku w mieście Samsun.
RR: Mnie interesowało mnie analizowanie, interpretowanie zmian, które wcześniej zaszły w Polsce. W sztuce polskiej jest niewiele prac podejmujących ten temat. Dlatego wybraliśmy się w miejsca, w których cały czas kultywuje się wartość pracy fizycznej. Chodziło więc między innymi o podkreślenie pustki powstałej w polskiej przestrzeni publicznej w wyniku przemieszczeń kapitału. W pewnym sensie projekt ten kontynuuje więc linię widoczną w mojej twórczości, na przykład w projekcie Alokacja.
Zdecydowaliśmy się jechać bez żadnego planu, zdaliśmy się na los. W moim przypadku chwile, gdy mogę zajmować się tylko pracą, to chwile szczęścia i radości, wyjątkowe i rzadkie, ale też trudne, dlatego wymagają poświęcenia, skupienia się na temacie. Tym bardziej, że czas nas gonił i fundusze wciąż się kurczyły, w tej sferze nie byliśmy wolni. Ważne, że w końcu jakoś się dogadaliśmy i udało nam się skończyć to, co sobie wyobraziliśmy — w większym lub mniejszym stopniu.
Zdarzyło nam się spotkanie z tym, co kiedyś w Polsce było, a czego teraz już nie ma — chodzi o ten zbitek różnych tożsamości: religijnej, kulturowej itd. Ważne były nasze intencje i intuicje, one potwierdziły się w czasie podróży.
PW: Dziwne, ale po powrocie do Polski cały czas powracała opowieść Elvisa o Romach przeczuwających jak konie kataklizmy i koniecznej ucieczce — pytanie tylko, dokąd?
Rozmawiała Maria Morzuch